Z cyklicznymi imprezami jest w sumie tak, że ciężko jest z nich wykrzesać coś nowego. Znane nam miejsce, znany nam scenariusz, znani nam ludzie, z którymi chcemy spędzić czas. Znaczy się bezpiecznie i przewidywalnie. Tak też myślałem, że będzie w tym roku. O jakże się pozytywnie zaskoczyłem!
Mowa tutaj o Letnich Manewrach Rebel Regimentu w Hucie Szklanej. To były moje drugie Manewry i jechałem na nie z przeświadczeniem: „Nic mnie nie zaskoczy, bo tez i co może?”. Co najwyżej pogoda (bo rok temu padało niemiłosiernie). Oczywiście czytałem namiętnie wszelkie aktualizacje odnośnie imprezy (taki charter), które to informacje przekazywałem dalej osobom niefejsbukowym, ale nie wierzyłem, że któreś z tych punktów mnie pochłoną.
Wyjechaliśmy w czwartek po pracy, na miejscu pojawiliśmy się około godziny 19 i zostaliśmy do niedzieli. I zaprawdę powiadam Wam – w tym roku było to najlepsze wydarzenie „masowe” na jakim byłem (za „niemasowe” uznaję wizytę w Czechach, która była tez mistrzowska w swej kategorii).
Nie będę rozpisywał się na temat poszczególnych dni, bo tez nie o to chodzi, ale chciałem skupić się na kilku kwestiach, które podbiły moje serce.
Czas dla siebie
Piąteczek spędziliśmy wylegując się na kocykach w doborowej kompanii, gadając o głupotkach, śmiejąc się i relaksując. Jeżeli trzeba było pomóc w wyniesieniu czegoś, przeniesieniu (np. krowy!) albo innych rzeczy – od razu pomagaliśmy. Ale wszystko to w sielankowej, spokojnej i powolnej atmosferze. Bardzo to było dobre, bo nie ma nic gorszego niż harmonogram napięty do granic możliwości i skakanie od jednego punkty programu do drugiego. Tutaj czuć było, że możesz znaleźć chwilę dla siebie i znajomych. Mogłeś posiedzieć, mogłeś podrzemać, mogłeś posłuchać Res Novae, mogłeś sobie nadgonić szycie, czego dusza zapragnie.
Wyjście na Święty Krzyż
Mimo, że brakło mi Adama z Warsztat po Dziadku to jednak dzięki wsparciu Poruszaków (Linka i Pabla) z rana o 5:30 wstaliśmy, ogarnęliśmy się i udaliśmy na krótszą przechadzkę na Święty Krzyż (Łysa Górę). Zależało mi na wyjściu przede wszystkim dlatego, ze chciałem przetestować uszyty na te okazuję strój pielgrzymi, o którym pisałem w osobnej notce na blogu. Wycieczka się udała, ubranie sprawdziło (chociaż ciepło było nad wyraz).
Miejscówka i luksusy
Sama Huta Szklana ma bardzo przyjemny wystrój, który pozwala się odciąć od świata zewnętrznego, a zarazem kilkaset metrów od niej znajduje się… Gospoda (restauracja, karczma?), która udostępniała nam prysznice, a od godziny 8:30 już można było łapać się na śniadania. I powiem Wam, że taki luksus to ja mogę przyjąć. Dawniej tego nie doceniałem, ale z wiekiem chyba zaczynam szanować. Zresztą – od bycia koszer i bliższego naturze reko sa przemarsze (w które planuję mocniej wejść). Tak to same zabudowania, lasek, rozbite namioty robiły ogromny klimat, człowiek naprawdę mógł poczuć ducha epoki, a zdjęcia doskonale to oddają. Podsumowując – miejsce idealne.
Warty
Mieliśmy przyjemność od razu załapać się na 45 minutowe wartowanie. Piszeętak, bo od razu trafiliśmy na Łukasza, który zajmował się rozpiską tychże wart, a przyjemnością jest zgodzenie się z nim w tym czego od nas oczekiwał. W innym wypadku pojawiłaby się między nami kość niezgody, a dokładniej połamane kości. Nasze. Wybór był prosty.
Jedyny minus wart to w przypadku nie strzelających – piki. Powinny być to krótsze bronie drzewcowe (halabardy?) i zastanawiam się nad załatwieniem sonie takiej właśnie, aby móc używać podczas tego typu zadań. Także widzicie jak spodobało mi się stróżowanie, aż planuję wydawać na nie pieniądze!
Gry i zabawy plebejskie
Jak zobaczyłem to na rozpisce to złapałem się za głowę. Gry plebejskie?! Przecież to bez sensu, to wszak coś na kształt zabaw oczepinowych na weselach. Tona zażenowania. Nie ma opcji, abym nawet na to spojrzał. Oj, jak bardzo byłem w błędzie! Morale po ich zakończeniu wystrzeliło mi w kosmos i bawiłem się doskonale jako publiczność, ale chyba i uczestnicy nie narzekali. Były niezwykłe zwroty akcji, był wybitnie intelektualny doping (pozwólcie, że nie będę cytował), a nade wszystko – ogrom śmiechu. Fakt, że do zabawy dołączyli także oficerowie też był wisienką na torcie.
Pokaz odcinka „Diabła Łańcuckiego”
Szedłem na seans z prostym przeświadczeniem: będą ciarki zażenowania oraz możliwość wyzłośliwiania się. Jestem bowiem niezmiernie wyczulony na wszelkie tego typu akcje, gdzie rekonstruktorzy biorą się za film (będzie drętwo, sztucznie, tanio). I jakie było moje zdziwienie! Naprawdę, cały mój misterny plan poszedł w – nomen omen – diabły, bo produkcja jest bardzo przyjemna. Fajne kadry, fabuła prosta, ale przyjemna, czuć Komudę, Radek Pazura na poziomie, a osoby nie będące aktorami też dały radę. Jedyny zgrzyt to ciuch niewiasty/hajduczka, ale rozumiem, że film rządzi się swoimi prawami (dobra, nie rozumiem, myślę, ze to by mogło wyjść lepiej)
Musztra/Manewry
Główny punkt imprezy. Byłem bardzo zadowolony, bo lubię chodzić z drągiem. Fajna była współpraca pomiędzy muszkieterami oraz pikinierami, to zawsze daje radochę. Ogromne wrażenie zrobili na mnie przede wszystkim Flisu, Dawid i Maju. Czuć od nich kompetencję, doświadczenie oraz taki spokój, bez zbędnej gorączki itd. Brakowało większego wykładu Flisa, na co każdy z pikinierów czeka, oraz szybkiej „musztry” wewnętrznej i przypomnienia zasad BHP, bo to zawsze warto tłuc do głowy. O muszkieterach się nie wypowiem, bo nie moja działka, ale widać, że Dawid ogarnia. No i Maju, Maju ze swoim spokojem w głosie, powtarzający komendę, opisujący ją, potem gdy kazał nam ją wykonywać (wszelkie te „glidery” i „reneny”) to było mega przyjemne. W sumie najbardziej szkoda, że nie ćwiczymy nigdy chodzenia po bęben, bo to naprawdę pomaga, a wg. Mnie da się wyćwiczyć. A tak to ludzie człapią i się gubią i na siebie następują. Ale ja się nie znam, ja tylko łażę. Tak czy siak – manewry cudo, jak zawsze lepsze niż bitwy, które powodują ciarki żeżu (o tym będzie osobny wpis kiedyś).
Uczta
Zamówienie kateringi to była doskonała decyzja, bo jedzenie było przepyszne, nie było przy tym konfliktów związanych z gotowaniem, a ułomków pewnie zebrano ze 12 koszy. Jedna kwestia: jeżeli pojawiają się pierogi, to musza być w zastraszającej ilości, bo wszyscy się na nie rzucą. Tak było, jest i będzie zawsze. Ogromna ilość owoców także dała wiele radości (czy może być coś lepszego niż leżenie na trafie i rzucanie pestkami z czereśni? Nie.)
Na koniec
Podsumowując. Bawiłem się świetnie, spędziłem doskonale czas i nie zawiodłem się w żaden sposób. Jechałem nastawiony co najmniej neutralnie, a okazało się, ze w tym roku było to wydarzenie, które mi dało najwięcej ze wszystkich. Pod różnymi względami. Mam nadzieję, że kolejne edycje będę trzymały właśnie ten poziom!
Comments